23-letnia Anastazja Pawłowa wynajęła kierowcę i samochód, i pojechała do oblężonego przez siły rosyjskie Mariupola, by wydostać stamtąd swoich rodziców. Po powrocie opowiedziała BBC o tym, co tam widziała, określając to jako „koniec świata” i „apokalipsę”.
W Mariupolu na południowym wschodzie Ukrainy brakuje żywności i leków, nie ma bieżącej wody, a środki komunikacji nie działają. W oblężonym mieście zginęły tysiące cywilów.
23-latka wynajęła kierowcę i vana od grupy ochotników, którzy też próbowali ewakuować ludzi z Mariupola. Wyruszyli z Zaporoża. BBC podkreśla, że taka podróż jest bardzo niebezpieczna i niezwykle rzadko decydują się na nią osoby niebędące częścią oficjalnych grup humanitarnych.
ZOBACZ TEŻ: Ukraina. Szef władz obwodu donieckiego: przebieg wojny zależy od losu Mariupola
„Na jednym z punktów kontrolnych, sprawdzając dokumenty, wojskowi wycelowali lufę karabinu maszynowego w stronę naszych głów (…) Wydaje się, że zaraz zabiorą pojazd albo zastrzelą, zgwałcą. Cały czas spodziewasz się, że coś takiego się stanie. To przerażające. Zdajesz sobie sprawę, że żadne z twoich praw nie są tu szanowane” – mówi Anastazja.
W tym czasie jej rodzice, Oksana i Dmytro, spali na podłodze swojego domku na przedmieściach Mariupola i starali się przetrwać bombardowania. Sąsiedzi pomagali sobie nawzajem i podnosili się wzajemnie na duchu – wspomina Oksana.
Wjeżdżając do Mariupola, Anastazja nie wiedziała, czy jej rodzice jeszcze żyją. „Dookoła są płonące samochody, czołgi, dziury w domach, czarne budynki z zawalonymi dachami. Tłumy bardzo brudnych ludzi z pustymi oczami idą (za naszymi pojazdami) wzdłuż zaminowanych dróg. Wszystko im odebrano, ich krewni zmarli” – mówi 23-latka.
Opowiada również o płytkich grobach, jakie mijali po drodze. „Początkowo patrzysz na te groby, jesteś przerażona i zdezorientowana. Ale jak już zobaczysz ich 10 albo 20, po prostu przejeżdżasz” – ocenia.
Anastazja i jej kierowca przybyli do Mariupola na krótko przed godziną policyjną i musieli schronić się na noc w szkole przekształconej w obóz dla uchodźców, z którego ludzie mają być wywiezieni do Rosji. Ukraińskie władze określają takie miejsca jako obozy filtracyjne, a kraje zachodnie potępiają te działania jako przymusowe deportacje.
„Są tam ludzie, którzy stracili wszystko. Wiedzą, że nikt po nich nie przyjdzie. Ten obóz to ich jedyna szansa na przeżycie – wspomina Anastazja. – Od tego, co tam widziałam, zrobiło mi się niedobrze. Na podłodze i korytarzach, w klasach i na sali gimnastycznej ludzie leżą prawie jeden na drugim. Wszyscy razem, dziadkowie, kobiety, dzieci. Ciężko tam oddychać, a ludzie nie mają dostępu do bieżącej wody od miesiąca”.
Kobieta ocenia, że tej nocy widziała w Mariupolu „apokalipsę”. „Czułam, że wszystko się we mnie zawala. Wydawało się, że wszystko, w co wierzyliśmy, wszystko, co dobre, moje spojrzenie na ludzi, przekonanie, że żyjemy w cywilizowanym społeczeństwie (…) wszystko to było błędem” – mówi.
Anastazja dotarła do rodziców następnego dnia i oprócz nich ewakuowała z miasta również kilkoro sąsiadów. „W naszym busie zabraliśmy osiem osób” – dodaje.
Obecnie Oksana i Dmytro są już w bezpieczniejszym miejscu na zachodzie Ukrainy, a Anastazja wciąż mieszka w Dniprze, do którego uciekła wcześniej z bombardowanego Charkowa ze swoim narzeczonym Abakelią. Ma poczucie winy, że choć uratowała rodziców, wielu innych ludzi zostało w Mariupolu. „Codziennie dowiaduję się, że któryś z moich kolegów z klasy albo krewnych zginął albo został ranny” – zaznacza. (PAP)