Wśród dzieci i młodzieży liczba zakażeń covidem może być niedoszacowana wręcz dramatycznie – powiedział w rozmowie z PAP prof. Ernest Kuchar z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, kierownik Kliniki Pediatrii z Oddziałem Obserwacyjnym, przewodniczący Polskiego Towarzystwa Wakcynologii. Namawia do używania pulsoksymetru, bo lepiej pozwala on ocenić ciężkość zakażenia.
PAP: W szpitalach coraz częściej przebywają dzieci z ciężką postacią COVID-19, są nawet pojedyncze przypadki zgonów. Co się zmieniło?
Prof. Ernest Kuchar: Na razie brak przesłanek, by podejrzewać, że wirus się zmienił – nie mamy takich danych. Nadal ponad 90 proc. zachorowań wywołuje u nas wariant Delta. Wśród dzieci jest zauważalnie więcej zachorowań na COVID-19, ale jedynie niewielki odsetek trafia do szpitala. W czwartej fali zachorowania wyraźnie przeniosły się na dzieci oraz młodych dorosłych i nie ma w tym nic zaskakującego. Podobnie było w innych krajach. W Izraelu, Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych obserwowano to samo zjawisko.
PAP: Z czego to wynika?
Prof. E.K.: Z tego, że te młodsza populacja w znacznej części jeszcze nie chorowała, nie jest szczepiona i pozostała wrażliwa na zakażenie koronawirusem. Osoby starsze i w wieku produkcyjnym w znacznym odsetku już przechorowały COVID-19 lub zostały zaszczepione, wirusowi pozostała zatem młodsza populacja. Dzieci były wcześniej przez nas chronione, pozostawały w domach, a szkoły i przedszkola były zamknięte, zatem dotąd rzadko chorowały.
PAP: Wariant Delta wydaje się być bardziej zaraźliwy.
Prof. E.K.: Tak, znacznie bardziej niż poprzedni wariant alfa. Na dodatek szkoły i przedszkola są otwarte – nic zatem dziwnego, że dzieci zarażają się nagminnie. I z tego tylko względu, przy tym samym odsetku powikłań więcej z nich trafia do szpitala. U nas tak wielu pacjentów jeszcze nie było. Nie musi to jednak świadczyć o tym, że wirus jest bardziej zjadliwy, po prostu więcej dzieci choruje. Odsetek powikłań w tej grupie pozostaje taki sam.
PAP: Zakażeń jest więcej, niż wskazują na to oficjalne dane?
Prof. E.K.: Tak sądzę. Moim zdaniem liczba zakażeń SARS-CoV-2 wśród dzieci i młodzieży jest wręcz dramatycznie niedoszacowana. W przychodniach podstawowej opieki zdrowotnej zazwyczaj nie ma możliwości testowania, kiedy dziecko przychodzi na przykład z objawami przeziębieniowymi lub tylko z gorączką. Dzieci, które hospitalizujemy, (początkowo – PAP) rzadko kiedy były podejrzewane o COVID-19, leczono je z powodu kataru i przeziębienia lub zapalenia płuc. Dopiero jak nie było poprawy i przebieg choroby okazał się cięższy niż oczekiwano, zrobiono test na SARS-CoV-2 i dziecko trafiło do szpitala, albo test wykonaliśmy dopiero w szpitalu. Gdy stan dziecka się poprawia, nikt testu już nie robi.
PAP: Na co rodzice powinni zwrócić uwagę?
Prof. E.K.: Trzeba pamiętać, że to zakażenie może przebiegać jak zwykła infekcja dróg oddechowych, a czasem przewodu pokarmowego. To nie jest tak, że jak nie ma gorączki, to na pewno nie ma Covidu. To bzdura. Dzieci na ogół chorują łagodnie – i całe szczęście, ale niektóre z nich mogą chorować równie ciężko jak dorośli. Są dwie główne grupy pacjentów. Jedna to niemowlęta, drugą tworzą nastolatki od 12. roku życia, zwykle z otyłością, a zatem z klasycznym czynnikiem ryzyka.
PAP: Na wszelki wypadek lepiej wykonać test w kierunku COVID-19, nawet jak nie ma aż tak bardzo niepokojących objawów?
Prof. E.K.: W obecnej sytuacji epidemicznej każdy objaw ze strony układu oddechowego może sugerować COVID-19. Wcale nie musi być upośledzenia węchu, zresztą niemowlak i małe dziecko o tym nie powie. Poza tym wirus Delta rzadziej powoduje zaburzenia węchowe niż wcześniejsze warianty.
PAP: Zwlekanie rodziców powoduje, że dzieci i nastolatki częściej trafiają do szpitala w cięższych stanach?
Prof. E.K.: Po części tak, ale to normalne, tak zawsze było. Nie możemy przecież popaść w drugą skrajność i wysyłać do szpitala każde dziecko z katarem. Trzeba zachować w tym wszystkim zdrowy rozsadek. Decydujące znaczenie ma wywiad obciążony czynnikami ryzyka ciężkiego przebiegu COVID-19, a z badań możliwych do wykonania w domu raczej saturacja tlenem, niż temperatura ciała. Bo dziecko może przechodzić COVID-19 łagodnie i nawet wysoko nie gorączkuje, ma jednak zajęte płuca, w RTG płuc wychodzi mleczna szyba, a saturacja ledwie przekracza 80 proc. Namawiam do szerszego używania pulsoksymetrów.
PAP: Jak można w szczycie kolejnej fali ograniczyć liczbę zakażeń wśród dzieci?
Prof. E.K.: Gdy jest wiele zachorowań w szkole, to zastanowiłbym się, czy w ogóle posyłać tam dziecko, czy to ma sens. Wprawdzie w USA wykazano, że przy zachowaniu odpowiednich zasad bezpieczeństwa w szkołach nie dochodzi do istotnego wzrostu zachorowań. Obojętnie, czy szkoły były zamknięte czy nie, to chorował zbliżony odsetek uczniów. Warunki w polskich szkołach nie przystają jednak do amerykańskich. W badaniach, o których wspominam, było kohortowanie, czyli uczniowie tej samej klasie mieli kontakt tylko ze sobą i zajmował się nimi jeden nauczyciel. Poza tym w amerykańskiej szkole mogą pracować tylko nauczyciele zaszczepieni. A u nas takiego warunku nie ma. Ważne jest śledzenie kontaktów. Jeśli dojdzie do zachorowania – wówczas wszyscy, którzy stykali się z chorym dzieckiem powinni podlegać kwarantannie.
PAP: Nie lepiej byłoby testować dzieci i nauczycieli? Badania w Wielkiej Brytanii sugerują, że to daje lepsze efekty i nie trzeba posyłać na kwarantannę całych klas lub całej szkoły.
Prof. E.K.: Zwróćmy uwagę, że jest coś takiego, jak okres wylęgania. Jeśli ktoś miał kontakt z osobą zakażoną i zrobi sobie test zbyt szybko, to jego wynik najprawdopodobniej będzie ujemny, zarówno dziś, jutro, jak i pojutrze. A kwarantannę nakłada się na maksymalny okres wylegania zakażenia. Testem należałoby badać się codziennie, przynajmniej co 2-3 dni, tylko kogo na to stać? Jedno badanie na COVID-19 nic nie daje, mamy wynik ujemny, a za tydzień choroba się wylęgnie.
PAP: Jak zatem należałoby postępować w naszych szkołach – w takich warunkach, jakie mamy?
Prof. E.K.: Przede wszystkim dzieci z objawami nie powinny przychodzić na zajęcia, bo nawet, jak mają jedynie katar, to może być też COVID-19. Jak dziecko jest bezobjawowe, to może też zakażać, ale ryzyko zakażenia dla innych jest dużo mniejsze. Podczas przerw między lekcjami należy wietrzyć pomieszczenia. W klasie na lekcji nie może być też zbyt wielu uczniów, na przykład 35 w jednym pomieszczeniu. Nauczyciele muszą być zaszczepieni i bez objawów choroby, inaczej narażają dzieci.
PAP: Należy szczepić też dzieci i nastolatki? Europejska Agencja Leków (EMA) dopuściła niedawno szczepionki przeciwko SARS-CoV-2 u dzieci w wieku od 5. do 11. roku użycia.
Prof. E.K.: Oczywiście. W porównaniu do ludzi dorosłych dzieci przechodzą COVID-19 na ogół łagodnie, choć u nich też się zdarzają cięższe przypadki. Jednak w porównaniu z innymi chorobami, takimi choćby jak grypa czy ospa wietrzna przeciwko którym szczepimy dzieci, Covid-19 jest poważnym zagrożeniem.
PAP: Czy w tym sezonie grypowym więcej dzieci zostało zaszczepionych przeciwko grypie w porównaniu do lat poprzednich? Przeciwko tej chorobie można szczepić maluchy już powyżej szóstego miesiąca życia.
Prof. E.K.: Moim zdaniem nie, ponieważ w Polsce dzieci rzadko są szczepione przeciwko grypie, ale my o to na ogół nie pytamy. Trafiają do nas chorzy pacjenci – i to, czy byli szczepieni przeciwko grypie, nie ma dla nas dużego znaczenia. Poza tym epidemii grypy jeszcze u nas nie ma. Był wirus RSV, teraz jest COVID-19. Ale wkrótce, już pod koniec grudnia i na początku stycznia, dzieci będą też chorować na grypę. I ten sezon będzie raczej ciężki, bo przed rokiem był łagodny i populacja osób podatnych na zachorowanie stała się liczniejsza.
PAP: Grypa może powodować odlegle powikłania, w przypadku COVID-19 u dzieci może być podobnie?
Prof. E.K.: Tego jeszcze nie wiemy, choć pojawiają się informacje, że obojętnie jak Covid przebiega – ciężko czy nawet lekko – to może pozostawiać długotrwałe następstwa. Wieloukładowy pocovidowy zespół zapalny (PIMS) pojawiał się u dzieci, które zakażenie przeszły bezobjawowo i nikt nawet nie wiedział, że chorowały na COVID-19.
PAP: Obawia się Pan nowego wariantu koronawirusa Omikron?
Prof. E.K.: Na razie zbyt mało o nim wiemy, żeby się go obawiać. Kto się martwi na zapas, ten się martwi dwa razy. Poczekajmy. Generalnie tendencja chorób zakaźnych jest taka, że stają się one coraz bardziej zaraźliwe, ale mniej zjadliwe. Chory przebywający w łóżku zarazi mniej osób niż ci, którzy chodzą i dobrze się czują, a takie zachowanie preferuje warianty łagodniejsze. Omikron prawdopodobnie dotrze do Polski za pośrednictwem innych krajów Europy, w nieco późniejszym terminie. Mamy jeszcze chwilę, żeby ocenić ryzyko. (PAP)
Rozmawiał: Zbigniew Wojtasiński (PAP)