“Jestem realista-pesymistą, który jednak zna swoją wartość” – powiedział PAP tyczkarz Piotr Lisek, dla którego medal olimpijski w Tokio byłby dziesiątym wywalczonym na imprezach międzynarodowych. Dodał, że nie wierzy w amulety i nie przywiązuje dużej wagi do statystyk.
Polska Agencja Prasowa: Wizualizuje sobie pan konkurs w Tokio? Śni się panu?
Piotr Lisek: Wizualizacja nigdy nie była moją mocną stroną, jeżeli chodzi o sport. Raczej staram się myśleć pozytywnie i nie zaczynam zbyt wcześnie tego analizować. Na pewno będą to inne igrzyska niż w Rio de Janeiro, a także inne niż mistrzostwa świata bądź Europy. Nie będzie kibiców, będziemy zamknięci, a obostrzeń pojawi się więcej. Wiadomo, że nie da się tego zupełnie wyrzucić z głowy. Na tę chwilę podchodzę do tego jednak z ciekawością, a nie konkretnym celem.
PAP: Paradoksalne jest to, że w ostatnich latach medalu nie przywiózł pan z imprezy, na której skoczył najwyżej. 5,90 w Berlinie dało czwarte miejsce. Niższe wysokości dawały medale mistrzostw świata. Statystyka jest kluczem do tego, żeby przewidzieć, co wydarzy się w Japonii?
P.L.: Nie ma sensu zastanawianie się, kto ile skoczył w tym sezonie, a także ile skakał wcześniej. Pewnie, że można teoretyzować i szukać odpowiedzi w statystyce, ale to jest sport. Gdyby był on aż tak przewidywalny, to nie dawałby nam tyle emocji. Na pewno trzeba będzie skakać wysoko, ale trudno dziś powiedzieć, jaka wysokość da medal.
PAP: Gdyby sport był aż tak przewidywalny, Amerykanin Sam Kendricks nie pokonałby w Dausze w 2019 roku Szweda Armanda Duplantisa na mistrzostwach świata.
P.L.: Dokładnie. To dobry przykład. Renaud Lavillenie w Pekinie w 2015 roku zaczynał od 5,80 i był przygotowany na wzięcie złota lekką ręką, a razem ze mną stał na najniższym stopniu podium. Przypadków i wypadków jest bardzo wiele. Możemy zarysować czołówkę, bo forma i dotychczasowe wyniki coś pokazują. Nie chcę powiedzieć, że piłka jest w grze, ale nasze nogi wciąż biegają. Sporo może się wydarzyć.
PAP: W ostatnim czasie startów było już nieco mniej. “Podbijaliście” z trenerem Marcinem Szczepańskim formę?
P.L.: Raczej szlifowaliśmy to, co udało się wypracować w ostatnich miesiącach i latach. Trzeba to pozbierać w całość. Treningi nie są łatwe, bo ciężko teraz już zrobić coś, co na pewno przyniesie wymierną korzyść. To nie jest moment na eksperymenty. Budować należało wcześniej. Jestem przekonany, że forma jest, ale trzeba ją okiełznać. Najważniejsze pytanie olimpijskie jest banalne: czy wykorzystam to, co zbudowałem przez te lata kariery. Nie zadaję sobie jednak tego pytania tylko ja.
PAP: Ostatnie lata pokazały, że w sprzedawaniu swojej formy na najważniejszych imprezach jest pan bardzo dobry. Dziewięć krążków z mistrzostw świata i Europy (ze stadionu i hali) to pokaźny dorobek, a tyczka jest obecnie na historycznie wysokim poziomie.
P.L.: Prawdopodobieństwo się jednak od tego nie zmienia. Dalej jest jak w rzucie monetą. To, że dziewięć razy z rzędu wypada orzeł, nie oznacza, iż za 10 szanse na orła bądź reszkę są wyższe niż 50 procent. Na igrzyskach będzie nowe rozdanie kart. Poleganie na krążkach w gablocie niewiele da. Kolejna bitwa jest przed nami.
PAP: Jest w pana otoczeniu ktoś, kto najczęściej trafnie przewiduje jak skończą się dane zawody? Może to trener, a może żona ma lepszą intuicję?
P.L.: Jest wiele takich osób, ale ja nie przepadam za takimi rozmowami, bo oni zawsze mówią, że przywiozę medal. Niewiele więc to wnosi, a nakłada presję (śmiech).
PAP: Może po prostu tak dobrze pana znają i wierzą w pana?
P.L.: Zapewne, ale jak ja się mam czuć z tym bagażem oczekiwań na plecach. Presja ze strony bliskich, kibiców, komentatorów i dziennikarzy narasta. Wszyscy przyzwyczailiśmy się do tego, że Lisu za każdym razem coś z imprezy przywiezie. A tu trzeba wydzierać te medale rywalom.
PAP: Jest pan jednak optymistycznie nastawiony do życia.
P.L.: Ja jestem raczej realistą-pesymistą. Inaczej: jestem uśmiechnięty, ale za uśmiechem często kryje się jednak realizm. Ja wiem na co mnie stać i tym razem też tak jest. Będę musiał jednak wyjść i to udowodnić.
PAP: Długo siedziało w pana głowie czwarte miejsce na igrzyskach w Rio?
P.L.: Byłem wtedy pięć lat młodszy. Od tego czasu byłem na 10 innych imprezach mistrzowskich. Zdobyłem więc pokaźne doświadczenie. A wtedy? Dostałem wówczas lekcję. Sporo się nauczyłem. Podejście do takiej imprezy musi być zupełnie inne. Tam już nie ma miejsca na strach.
PAP: Gdy słyszy pan o obostrzeniach, które panują w Japonii, to rusza pana? Wywołuje stres?
P.L.: Każdy ma inaczej. Odczucia są różne. Dziennikarze słysząc o różnych doniesieniach oczywiście napiszą prawdę, ale zrobią z tego większą hecę, podkręcą rzeczywistość. Jedziemy tam walczyć, więc jak takie rzeczy miałyby nam przeszkadzać, to bylibyśmy na straconej pozycji. Jakie warunki nam organizator zapewni, w takich będziemy musieli dać radę. Na tym polu akurat nie przewiduję porażki. Nie ma dyskusji. Walka będzie na skoczni. Warunki są równe. Pewnie, że upał 30 stopni i duża wilgotność to spore wyzwanie dla takiego wielkiego konia jak ja, ale co mogę z tym zrobić? Nic.
PAP: Ma pan jakieś amulety czy talizmany?
P.L.: W tej kwestii zawodnicy też się różnią. Jeżeli komuś placebo pomaga, to fajnie. Gorzej jest, gdy potem czegoś zapomną na start, np. ręczniczka. Wówczas są w… Jeżeli chodzi o mnie, to w ogóle nie zwracam uwagi na takie kwestie. Mam swój okrzyk i to wystarczy. W ogóle w tyczce jesteśmy wszyscy niby razem, ale sami ze sobą. Nie ma jak w biegu kogoś na torze obok. Jestem na stadionie ja i poprzeczka. Decydujące jest to, czy mam w swojej głowie dość siły, aby ją przeskoczyć. Możliwości są. Wiadomo, że medal z igrzysk byłby najcenniejszy w mojej kolekcji. Jeszcze do mnie nie dociera, ile przywiozłem dotychczas krążków z różnych mistrzostw. Ale jeżeli mówisz, że ten byłby 10., to byłaby to piękna liczba. (PAP)
Rozmawiał Tomasz Więcławski
fot. Facebook.com/Piotr Lisek